Medale za Długoletnie Pożycie Małżeńskie, przyznawane przez Prezydenta RP – szkoda, że nie złote – wręcza parom, które wspólnie przeżyły w stanie małżeńskim 50 lat, sam prezydent, jeśli to ma miejsce w stolicy lub prezydent albo burmistrz w jego imieniu, jeśli w innym mieście.
Piękna to tradycja, nie tylko w polskiej kulturze, pamiętać o kolejnych rocznicach ślubu, a bardziej uroczyście celebrować te „okrągłe”: kryształową po 15 latach, porcelanową po 20, srebrną po 25, perłową po 30, koralową po 35, rubinową – po 40, szafirową – po 45. Natomiast medal prezydencki za pół wieku w zgodnym stadle to piękny zwyczaj polski wprowadzony w 1960 r. W USA takie „maratońskie” małżeństwa otrzymują od prezydenta list gratulacyjny, a w Wielkiej Brytanii list od królowej, ale po 60 latach wspólnego pożycia.
Nie dziwi nikogo, kto zakosztował małżeńskiego raju czy piekła lub jednego i drugiego, że taki medal ustanowiono. Dożyć tej złotej rocznicy to nie tylko wielkie szczęście, ale i swego rodzaju bohaterstwo. Wszak drogi małżeńskie usłane są nie tylko różami, a dobrać się w pary tak, by pokonać i te nieróżane chwile w przeciągu pół wieku, to wielka wygrana na loterii życia.
Taki udany wspólny modus vivendi wypracowali sobie przez lata państwo Gabriela i Jan Przychodowie i właśnie pod koniec sierpnia uroczyście w gronie bliskich mieli przyjemność prezydencki medal przyjąć w ratuszu.
Kto zna Gabrysię i Janka Przychodów przyzna, że zalety ich charakterów, umiejętność porozumiewania się, poczucie humoru, bogactwo wspólnych zainteresowań pozwalają im nawet w spornych sprawach dochodzić szybko do consensusu, bo jak mawiali starożytni: zgoda tworzy małżeństwo i oni zdają sobie z tego sprawę.
– Przedtem znaliśmy się tylko z widzenia – opowiada pani Gabrysia o początkach ich znajomości. – Rodzice zabrali mnie, już osiemnastolatkę na święto ZWAR-u do Bagateli (potem to Neptun, jeszcze później Nina). Na tej zabawie Jan grał w zespole na gitarze. W którymś momencie poprosił mnie do tańca. Byłam ubrana w czerwoną sukienkę, długie czarne rękawiczki i czerwone szpilki.
Pani Gabrysia ma jeszcze zdjęcia z tej imprezy, czarno-białe, niestety.
– Zaraz zwróciłem na nią uwagę – dopowiada pan Janek, – bo była w czerwonej sukience z tafty. Od tego balu zaczęliśmy się spotykać. Chodziliśmy do Stylowej, nieopodal dworca PKP na kawę i lampkę Lacrimy bądź Mistelli.
Zapytani o najszczęśliwszy dzień ich małżeństwa, Jan odpowiada, że wszystkie dni, a Gabriela, że urodzenie pierwszej córki.
– Ponieważ była naszym marzeniem, takie imię zaproponowałam, a urzędnik zapisał córeczkę jako Marzanna.
Gdy Jan odbywał służbę wojskową, najpiękniejsze chwile wiązały się z przyjazdem na przepustkę.
– Nie do opisania była ta radość moja i dzieci w tamtym momencie – wspomina pani Gabrysia. – Z wojska pisał do mnie piękne listy.
Przyznali się, że ciche dni bywały, ale że rzadko.
– Najczęściej, jak ugotowałem zły obiad – żartuje Jan, bo jako nauczyciel miał inaczej normowany czas i znajdował go na takie domowe zajęcia szybciej niż żona, która pracowała 8 godzin. – Gabrysia przychodzi z pracy, a tu całe pranie wisi na sznurku. Bardzo też lubiłem zajmować się dziećmi, bo już jako chłopak bawiłam młodszego brata, więc miałem wprawę.
Małżeństwo umacniały też pszczoły, czyli wspólna praca w pasiece i przy wirowaniu miodu, choć na początku Gabriela nie była zadowolona z dodatkowej pracy męża wiosną i latem. Z pszczołami i miodem wiążą się do dziś ich wspólne wyjazdy na zebrania, spotkania i różne uroczystości pszczelarskie.
Przychodowie dochowali się trzech córek i troje wnucząt. Razem stanowią szczęśliwą spójną rodzinę.
Złote gody więc świętowali godnie i zgodnie.
Życzymy, aby równie pięknie przeżyli państwo Przychodowie kolejne gody: szmaragdowe na 55-lecie, platynowe na 60-lecie.
Tekst Iw. Ptasińska, fot. Zygfryd Klimek i Iw. Ptasińska