28/04/2024
Aktualności

Znalezienie bezpańskiego psa w praktyce – moja historia

Cała historia rozpoczęła się w niedzielę 26.05 około godziny 17, kiedy to zauważyłam psa przy drodze, jadąc z rodzicami z Lęborka w stronę Główczyc. Nie zatrzymaliśmy się, podobnie jak inni jadący przed czy za nami. Cały czas czułam, że pies musiał zostać porzucony bądź się zgubił, dlatego po około 2 godzinach razem z tatą postanowiliśmy wrócić w tamto miejsce. Zabrałam z domu smycz, koc i wodę. Psa nie było, ale dla pewności wjechaliśmy w leśną drogę i przejechaniu około kilometra zauważyliśmy go. Gdy wyszłam z samochodu podbiegł do mnie, był przyjazny, miał również obrożę – niestety bez adresówki. Był to młody psiak, niewykastrowany, wyglądał na zadbanego, ale w okolicy szyi miał kilka kleszczy, dużo kleszczy po prostu chodziło po nim.

reklama

Od razu sprawdziłam co zrobić w takiej sytuacji. Zgodnie z tym zadzwoniłam do gabinetu weterynaryjnego A. T. Wierzbiccy w Lęborku, który to ma umowę z gminą, a przez to i obowiązek udzielić pomocy w przypadku znalezienia porzuconego psa. Niestety otrzymałam tylko informację, że weterynarz znajduje się obecnie w Norwegii. Wtedy zadzwoniłam do kliniki weterynaryjnej ARS Vet. Tam jednak odesłano mnie do gabinetu A. T. Wierzbiccy, ale po wyjaśnieniu, że nikogo tam nie ma otrzymałam numer do innego weterynarza, który również ma podpisaną umowę z gminą. Jak się można spodziewać, tam również nikogo nie zastałam. Zadzwoniłam ponownie do ARS Vet. Przez telefon usłyszałam, że zapraszają mnie na prywatną wizytę, w pełni płatną. Poradzili także skontaktować się z policją. Tak też zrobiliśmy – była już prawie 1 w nocy. Dyżurujący policjant niewiele pomógł. Polecił jedynie skontaktować się z gabinetem weterynaryjnym, który ma podpisaną umowę z gminą. Dopiero po wyjaśnieniu, że tam pomocy z wiadomych względów nie uzyskamy, zadzwonił do schroniska dla psów w Małoszycach. Nikt nie odbierał telefonu, więc mieliśmy do wyboru albo w ciemno tam jechać albo zabrać psa do domu. Wybraliśmy drugą opcję.

Pies niestety nie był spokojny w samochodzie, chodziło też po nim sporo kleszczy. Zatrzymaliśmy się więc w miejscowości Redkowice, aby wytrzepać koc, na którym pies siedział, oraz aby biedak trochę się przewietrzył. I wtedy usłyszałam głos kobiety z okna okolicznego budynku. Nie usłyszałam dokładnie, co krzyczała, ale zapewniłam ją, że nic złego nie robię i po krótce wyjaśniłam sytuację. I w tamtym momencie poczułam się jak na planie Trudnych Spraw, czy innego paradokumentu. Kobieta stwierdziła, że wyrzucam tego psa przed jej domem, krzyczała, groziła wezwaniem policji (z której z resztą właśnie wracaliśmy). Po chwili z domu wyszedł mężczyzna, również groził policją i spisał numer rejestracyjny naszego samochodu. Kobieta również wyszła z domu ciągle krzycząc i bezpodstawnie oskarżając nas o popełnianie przestępstwa. Po chwili z dumą dodała, że jest radną. Wyjaśniłam jej sytuację, więc zamiast krzyczeć i oskarżać powinna zainteresować się sprawą i wyrazić chęć pomocy. Mówiłam, że pies został znaleziony w okolicy. Dlaczego nie zaproponowała, że zorientuje się, czy wśród okolicznych mieszkańców komuś nie zaginął pies i w razie czego skontaktuje się ze mną? Jako osoba o wysokiej pozycji społecznej powinna aktywnie działać na rzecz społeczności. Niestety, potrafiła tylko krzyczeć i mnie obrażać.

Nie wiedząc co dalej robić następnego dnia z samego rana skontaktowałam się z OTOZ Animals w Słupsku. W końcu poczułam, że ktoś szczerze zainteresował się sprawą i naprawdę chce pomóc. Postanowiłam zostać domem tymczasowym dla znalezionego psiaka, a organizacja zadeklarowała pomoc przy budowie kojca. Umówili też wizytę u lekarza weterynarii. Przewieźliśmy więc psa do gabinetu weterynaryjnego w Słupsku. Okazało się, że pies ma chip. Sprawdzenie tego zajęło może kilkanaście sekund. Czy tak prostej rzeczy nie mógł wykonać żaden gabinet w Lęborku? Chyba pieniądze są jednak ważniejsze.. Chip na szczęście był zarejestrowany w bazie danych, jednak numer telefonu do właściciela nie był aktualny. Sprawa stanęła w miejscu, ponieważ mimo tego, że adres był znany, to przez ochronę danych nie można było mi go przekazać. Ludzie z bazy danych musieliby przysłać pismo do właścicieli, co potrwałoby około 2 tygodni. A co z psem? To już nie ich problem. Po ponownym skontaktowaniu się z OTOZ Animals postanowiliśmy pojechać do straży miejskiej w Słupsku. Mimo niechętnego podejścia do sprawy wszystko bez problemu udało się załatwić, ustalono adres właścicieli i pies bezpiecznie wrócił do swojego domu.

Dzielę się tą historią, ponieważ doskonale pokazuje ona podejście organów, które mają obowiązek udzielić pomocy w przypadku znalezienia psa. Obrazuje to działanie ustawy o ochronie zwierząt w praktyce – żadnych konkretów i wzajemne przerzucanie odpowiedzialności. Rozumiem, że dla niektórych to ‘’tylko’’ pies, ale dlaczego system, który miał działaś nie działa? Dlaczego lekarze weterynarii współpracując z gminą, biorąc odpowiedzialność za znalezione zwierzęta i dostając za to pieniądze nie wypełniają swoich obowiązków? Dlaczego radni, których przecież sami wybieramy, nie przejawiają ani trochę empatii i nie potrafią wykazać się inicjatywą i chęcią pomocy innym? Dobrze, że można jeszcze znaleźć na tym świecie ludzi, którzy szczerze chcą pomóc. Całą sprawę można było dużo szybciej rozwiązać, gdyby tylko ci, którzy powinni pomóc, zrobili to, co do nich należy. Na własnej skórze przekonałam się, że takie organizacje jak OTOZ Animals robią bardzo dużo, bo to głównie dzięki nim pies odnalazł właścicieli. To oni dali mi wsparcie i wykazali się ogromną empatią. To też przestroga dla właścicieli, aby kastrować i chipować swoje psiaki i dbać o to, by dane w bazie były aktualne.

Dorota Ch.

reklama

reklama